Konkurs na postać.
- Ślimak
- Conan™ Seria Limitowana
- Posty: 1341
- Rejestracja: 16 maja 2008, 20:29
- Lokalizacja: Rawa Mazowiecka
- Kontakt:
Re: Konkurs na postać.
Zostałem zdyskwalifikowany na starcie, zresztą sam dałem jedną z nagród więc nie biorę udziału ale tak dla jaj sobie wkleję jedną z moich ciekawszych postaci.
==============================================
Niezwykła historia Gwynhyra Sturissona
Całkiem dawno temu, za górami, za lasami za dolinami, a konkretnie to w Górach Krańca Świata, przyszedł na świat Gwynhyr syn Sturiego. Gwynhyr był ze wszech miar zwykłym krasnoludem, no może za wyjątkiem tego, że tak jak jego ojciec włosy miał kruczoczarne, co u krasnoludów jest dosyć rzadkie, ale w żadnym wypadku niezwykłe. Biegał więc mały Gwynhyr z innymi krasnoludzkimi chłopcami po twierdzy Karak-Varn, bawił się w wojnę i marzył aby zostać wielkim wojownikiem lub bogatym kupcem, a najlepiej jednym i drugim. Gdy podrósł nieco zaczął terminować w ojcowskiej kuźni, co również nie było niczym niezwykłym. Gdy zaś w wieku lat bez mała pięćdziesięciu przeszedł próbę wojownika i stał się mężczyzną zapragnął także posiąść żonę.
Na imię miała Brunhilda. Gwynhyrowi jawiła się jak piękno objawione. Oczyma duszy widział już ją bawiącą jego dzielnych synów i, jeśli Grungni byłby łaskawy, może nawet córeczkę. Ojciec zaś Brunhildy, widział, oczami całkiem bardziej zbliżonymi do rzeczywistości, gołodupca i chłystka, który będąc jedynie czeladnikiem kowalskim ośmiela się sięgać po jego największy skarb. Przegnał więc absztyfikanta na cztery wiatry i nic nie pomogły rzewne zawodzenia dziewoi, ani czcze pogróżki młodzika. „Bez majątku nie wracaj!”, zabrzmiał jednoznaczny wyrok sądu ojcowskiego. Co było robić Gwynhyr ruszył w świat w pogoni za złotem, które miało mu kupić szczęście.
Zaciągnął się Gwynhyr do Armii Imperialnej i pod sztandarem cesarskim w kilka lat dorobił się całkiem niezłej sumki. To jednak było wciąż za mało dla Brunhildy i jej ojca. „Moja córka nie wyjdzie za zwykłego żołdaka! Wróć jako porządny kupiec!” - grzmiał sąd ojcowski drugiej instancji. Cóż począć ruszył Gwynhyr do Marienburga. Nabył tam starą krypę o nazwie „Stokrotka” i dzięki wyczuciu koniunktur, niezłemu pomyślunkowi, determinacji i olbrzymiej dozie szczęścia dorobił się jako kupiec korzenny. Stał się znanym i szanowanym obywatelem miasta Marienburg, a jego statki (a miał ich kilka) pływały do odległych portów w Starym Świecie, do królestw Morskich Elfów a nawet do Arabii. Tym razem ojciec Brunhildy sam wepchnął mu córkę niemalże do łoża. Gwynhyr był szczęśliwy. Krótko. Po ślubie Brunhilda okazała się jędzą tak straszną i chciwą, że przeszło to najśmielsze oczekiwania Gwynhyra. Dość powiedzieć, że przez trzy lata małżeństwa, Gwynhyr miał serdecznie dość kobiety, o którą zabiegał przez lat z górą dziesięć. Coraz więcej czasu spędzał na swych statkach doglądając, wysyłając w morze i coraz śmielej marząc o odległych lądach i ucieczce przed heterą, która zatruwała mu życie. Czarę goryczy zaś przelały narodziny syna Brunhildy, bo Gwynhyr w żaden sposób nie mógł nazwać rudego krasnoludziątka swoim dzieckiem. Inny krasnolud zapewne w takiej sytuacji postanowiłby szukać śmierci jako zabójca trolli by zmazać plamę na honorze. Nie Gwynhyr jednak. Następnego dnia przepisał cały niemal majątek na niewierną żonę, sam zaś na pokładzie swojego ostatniego i pierwszego zarazem statku „Stokrotki”, którą trzymał głównie z sentymentu, zabrawszy ze sobą jedynie najbardziej zaufanych żeglarzy wyruszył w nieznane.
Ich wyprawa na krańce świata dotarła aż do wybrzeży Lustrii. Co przeżyła załoga „Stokrotki” w tym bajkowym kraju to już zupełnie inna historia. Dość rzec, że dotarli do wioski ludu zwanego Peeg-me-yami gdzie Gwynhyr został uznany za wcielenie boga Ull-ahmathana i pod groźbą śmierci wysłany wraz swymi ludźmi na misję unieszkodliwienia „statku z nieba”, którego pozostałości wedle przepowiedni miały „wybuchnąć” wioskę. Po powrocie z misji zaś Gwynhyr wraz ze swą załogą traktowany był iście po królewsku przez z górą lat dziesięć. W końcu jednak postanowili wracać. Na pożegnanie obdarowano ich wspaniałymi skarbami. Kilka miesięcy później załoga „Stokrotki” zatopiła swój statek u wybrzeży Bretonii. Wszyscy, którzy przeżyli wyprawę, a było ich trzynaścioro, postanowili nigdy nie zdradzać nikomu położenia rajskiej wioski ani nawet drogi do Lustrii. Nazwali swą przysięgę Paktem Trzynastu i rozleźli się po świecie.
Wujek Ciężki
Wszyscy znają Wujka Ciężkiego. Każdy z was pewnie widział kiedyś krasnoluda z przedziwnym czarnym urządzeniem na oczach i wielką kuszo-rusznicą, nieustraszonego łowcę przygód, gawędziarza, samozwańczego zabójcę potworów i sowizdrzała. Wielu z was się pewnie zastanawiało jak się naprawdę nazywa, skąd ma te wszystkie dziwne przedmioty, i jakim cudem utrzymuje się z takiego trybu życia i dlaczego, do cholery nie zbliża się nawet na sto mil do Marienburga. Cóż nie powiem wam na pewno, ale ja podejrzewam, że kiedyś, w całkiem innym życiu, Wujek Ciężki, nazywał się Gwynhyr Sturisson i był facetem, któremu baba dała porządnie w kość.
Działalność Wujka Ciężkiego
Wujek Ciężki prowadzi pierwszą licencjonowaną Gildię Poszukiwaczy Przygód i Tępicieli Potworów w Imperium. Na razie ma bardzo znikomą liczbę członków (jeden – Wujek Ciężki), ale Wujek liczy na poprawę tego stanu w krótkim czasie. Gildia jakimś cudem została uznana przez samego cesarza Karla-Franza, który nadał jej prawo do działania na terenie całego Imperium. Wujek Ciężki zobowiązał się do finansowania działalności Gildii i ma na ten cel odłożone 2000 ZK znajomego lichwiarza w Middenheim. Wujek Ciężki oferuje swoje usługi w zakresie rozwiązywania zagadek kryminalnych, radzenia sobie z problemami natury magicznej i spirytystycznej, odszukiwania ukrytych skarbów, organizowania i ochrony wszelkiego rodzaju ekspedycji badawczo-poszukiwawczych oraz eliminowaniem wszystkich gatunków wpisanych do Imperialnego Rejestru Potworów Magicznych i Stworów Chaosu. Głównymi motywacjami Wujka Ciężkiego jest jego żądza przygody i nowych wrażeń oraz altruistyczna chęć do pomagania wszystkim, którzy są w potrzebie.
Zabawki Wujka Ciężkiego
Brunhilda – kuszo-rusznica – połączenie bardzo ciężkiej kuszy przystosowanej do wystrzeliwania kołków (tak, kołków!) osikowych uzbrojonych w żelazny grot oraz rusznicy zarówno na srebrne jak i zwykłe kule kalibru jednego cala (tak! 2,5 cm!). Skuteczny zasięg celowania i prowadzenia ostrzału 20m, wszystko pozostałe to zasięg maksymalny. Ponieważ rusznica nie ma żadnych przyrządów celowniczych Wujek zazwyczaj wali z odległości nie większej niż 5m. Przeładowanie trwa wieki.
Proszepanator – urządzenie wprawiające rozmówcę natychmiast w tryb „Proszę Pana”. Jest to mianowicie czterolufowa kacza stopa o niedorzecznie wielkim kalibrze robiąca ze średniej wielkości karczmy obraz pod tytułem „szalony stolarz w jatce”.
Peeg-mey-ska Dmuchawka – Wujek zachował nawet kilka oryginalnych strzałek niestety nie posiada żadnych specyfików stosowanych do smarowania tychże.
Okularum – binokle zamiast soczewek posiadające dziwne ciemne szkło pochodzące ze „statku z nieba” przydatne przy dużym słońcu.
Lalka wudu szamana Zubu-Hubu – szaman bezskutecznie próbował nauczyć Wujka sztuki zadawania cierpienia za pomocą lalki. Wujek jako osoba dobroduszna nie bardzo potrafi się przemóc do skupienia swoje woli na nienawiści do innej istoty. Efekty użycia lalki:
01-15 - lekkie obrażenia na cel lub niewielka klątwa dotycząca odpowiedniego miejsca na ciele (wedle intencji rzucającego)
16-30 – lekki ból lub swędzenie na cel
31-70 – nic się nie dzieje
71-85 – lekki ból lub swędzenie na osobę obok lub na Wujka
86-00 - lekkie obrażenia lub niewielka klątwa dotycząca odpowiedniego miejsca na ciele (wedle intencji rzucającego) na osobę obok lub na Wujka
Bestiariusz Albertusa Spiegelmanna – księga będąca skarbnicą wiedzy o potworach, którą Wujek ciężki traktuje jako wyrocznię ostateczną.
Sprzęt łowcy potworów – naszyjnik z czosnku, wilcze ziele, srebrne kule, osikowe kołki oraz fiolki z wodą święconą.
Tuzin woreczków z zielskiem z Lustrii – niestety wujek nie zna właściwości ni zastosowań zielska.
Dwukółka – wygląda jak rozlatujący się chłopski pojazd, ma wbudowany kufer na sprzęt przykryty zazwyczaj słomą lub sianem.
Zapasiony i krnąbrny osioł imieniem Kiełbas.
Glejt podpisany przez samego cesarza nadający uprawnienia Gildii.
Sorry Sleem za wcinanie się w post - nie chce tworzyć kolejnego. Bravo za początek! No TOPORY, pokażcie Sleemowi jak powinna wyglądać postać gracza!
PofD
==============================================
Niezwykła historia Gwynhyra Sturissona
Całkiem dawno temu, za górami, za lasami za dolinami, a konkretnie to w Górach Krańca Świata, przyszedł na świat Gwynhyr syn Sturiego. Gwynhyr był ze wszech miar zwykłym krasnoludem, no może za wyjątkiem tego, że tak jak jego ojciec włosy miał kruczoczarne, co u krasnoludów jest dosyć rzadkie, ale w żadnym wypadku niezwykłe. Biegał więc mały Gwynhyr z innymi krasnoludzkimi chłopcami po twierdzy Karak-Varn, bawił się w wojnę i marzył aby zostać wielkim wojownikiem lub bogatym kupcem, a najlepiej jednym i drugim. Gdy podrósł nieco zaczął terminować w ojcowskiej kuźni, co również nie było niczym niezwykłym. Gdy zaś w wieku lat bez mała pięćdziesięciu przeszedł próbę wojownika i stał się mężczyzną zapragnął także posiąść żonę.
Na imię miała Brunhilda. Gwynhyrowi jawiła się jak piękno objawione. Oczyma duszy widział już ją bawiącą jego dzielnych synów i, jeśli Grungni byłby łaskawy, może nawet córeczkę. Ojciec zaś Brunhildy, widział, oczami całkiem bardziej zbliżonymi do rzeczywistości, gołodupca i chłystka, który będąc jedynie czeladnikiem kowalskim ośmiela się sięgać po jego największy skarb. Przegnał więc absztyfikanta na cztery wiatry i nic nie pomogły rzewne zawodzenia dziewoi, ani czcze pogróżki młodzika. „Bez majątku nie wracaj!”, zabrzmiał jednoznaczny wyrok sądu ojcowskiego. Co było robić Gwynhyr ruszył w świat w pogoni za złotem, które miało mu kupić szczęście.
Zaciągnął się Gwynhyr do Armii Imperialnej i pod sztandarem cesarskim w kilka lat dorobił się całkiem niezłej sumki. To jednak było wciąż za mało dla Brunhildy i jej ojca. „Moja córka nie wyjdzie za zwykłego żołdaka! Wróć jako porządny kupiec!” - grzmiał sąd ojcowski drugiej instancji. Cóż począć ruszył Gwynhyr do Marienburga. Nabył tam starą krypę o nazwie „Stokrotka” i dzięki wyczuciu koniunktur, niezłemu pomyślunkowi, determinacji i olbrzymiej dozie szczęścia dorobił się jako kupiec korzenny. Stał się znanym i szanowanym obywatelem miasta Marienburg, a jego statki (a miał ich kilka) pływały do odległych portów w Starym Świecie, do królestw Morskich Elfów a nawet do Arabii. Tym razem ojciec Brunhildy sam wepchnął mu córkę niemalże do łoża. Gwynhyr był szczęśliwy. Krótko. Po ślubie Brunhilda okazała się jędzą tak straszną i chciwą, że przeszło to najśmielsze oczekiwania Gwynhyra. Dość powiedzieć, że przez trzy lata małżeństwa, Gwynhyr miał serdecznie dość kobiety, o którą zabiegał przez lat z górą dziesięć. Coraz więcej czasu spędzał na swych statkach doglądając, wysyłając w morze i coraz śmielej marząc o odległych lądach i ucieczce przed heterą, która zatruwała mu życie. Czarę goryczy zaś przelały narodziny syna Brunhildy, bo Gwynhyr w żaden sposób nie mógł nazwać rudego krasnoludziątka swoim dzieckiem. Inny krasnolud zapewne w takiej sytuacji postanowiłby szukać śmierci jako zabójca trolli by zmazać plamę na honorze. Nie Gwynhyr jednak. Następnego dnia przepisał cały niemal majątek na niewierną żonę, sam zaś na pokładzie swojego ostatniego i pierwszego zarazem statku „Stokrotki”, którą trzymał głównie z sentymentu, zabrawszy ze sobą jedynie najbardziej zaufanych żeglarzy wyruszył w nieznane.
Ich wyprawa na krańce świata dotarła aż do wybrzeży Lustrii. Co przeżyła załoga „Stokrotki” w tym bajkowym kraju to już zupełnie inna historia. Dość rzec, że dotarli do wioski ludu zwanego Peeg-me-yami gdzie Gwynhyr został uznany za wcielenie boga Ull-ahmathana i pod groźbą śmierci wysłany wraz swymi ludźmi na misję unieszkodliwienia „statku z nieba”, którego pozostałości wedle przepowiedni miały „wybuchnąć” wioskę. Po powrocie z misji zaś Gwynhyr wraz ze swą załogą traktowany był iście po królewsku przez z górą lat dziesięć. W końcu jednak postanowili wracać. Na pożegnanie obdarowano ich wspaniałymi skarbami. Kilka miesięcy później załoga „Stokrotki” zatopiła swój statek u wybrzeży Bretonii. Wszyscy, którzy przeżyli wyprawę, a było ich trzynaścioro, postanowili nigdy nie zdradzać nikomu położenia rajskiej wioski ani nawet drogi do Lustrii. Nazwali swą przysięgę Paktem Trzynastu i rozleźli się po świecie.
Wujek Ciężki
Wszyscy znają Wujka Ciężkiego. Każdy z was pewnie widział kiedyś krasnoluda z przedziwnym czarnym urządzeniem na oczach i wielką kuszo-rusznicą, nieustraszonego łowcę przygód, gawędziarza, samozwańczego zabójcę potworów i sowizdrzała. Wielu z was się pewnie zastanawiało jak się naprawdę nazywa, skąd ma te wszystkie dziwne przedmioty, i jakim cudem utrzymuje się z takiego trybu życia i dlaczego, do cholery nie zbliża się nawet na sto mil do Marienburga. Cóż nie powiem wam na pewno, ale ja podejrzewam, że kiedyś, w całkiem innym życiu, Wujek Ciężki, nazywał się Gwynhyr Sturisson i był facetem, któremu baba dała porządnie w kość.
Działalność Wujka Ciężkiego
Wujek Ciężki prowadzi pierwszą licencjonowaną Gildię Poszukiwaczy Przygód i Tępicieli Potworów w Imperium. Na razie ma bardzo znikomą liczbę członków (jeden – Wujek Ciężki), ale Wujek liczy na poprawę tego stanu w krótkim czasie. Gildia jakimś cudem została uznana przez samego cesarza Karla-Franza, który nadał jej prawo do działania na terenie całego Imperium. Wujek Ciężki zobowiązał się do finansowania działalności Gildii i ma na ten cel odłożone 2000 ZK znajomego lichwiarza w Middenheim. Wujek Ciężki oferuje swoje usługi w zakresie rozwiązywania zagadek kryminalnych, radzenia sobie z problemami natury magicznej i spirytystycznej, odszukiwania ukrytych skarbów, organizowania i ochrony wszelkiego rodzaju ekspedycji badawczo-poszukiwawczych oraz eliminowaniem wszystkich gatunków wpisanych do Imperialnego Rejestru Potworów Magicznych i Stworów Chaosu. Głównymi motywacjami Wujka Ciężkiego jest jego żądza przygody i nowych wrażeń oraz altruistyczna chęć do pomagania wszystkim, którzy są w potrzebie.
Zabawki Wujka Ciężkiego
Brunhilda – kuszo-rusznica – połączenie bardzo ciężkiej kuszy przystosowanej do wystrzeliwania kołków (tak, kołków!) osikowych uzbrojonych w żelazny grot oraz rusznicy zarówno na srebrne jak i zwykłe kule kalibru jednego cala (tak! 2,5 cm!). Skuteczny zasięg celowania i prowadzenia ostrzału 20m, wszystko pozostałe to zasięg maksymalny. Ponieważ rusznica nie ma żadnych przyrządów celowniczych Wujek zazwyczaj wali z odległości nie większej niż 5m. Przeładowanie trwa wieki.
Proszepanator – urządzenie wprawiające rozmówcę natychmiast w tryb „Proszę Pana”. Jest to mianowicie czterolufowa kacza stopa o niedorzecznie wielkim kalibrze robiąca ze średniej wielkości karczmy obraz pod tytułem „szalony stolarz w jatce”.
Peeg-mey-ska Dmuchawka – Wujek zachował nawet kilka oryginalnych strzałek niestety nie posiada żadnych specyfików stosowanych do smarowania tychże.
Okularum – binokle zamiast soczewek posiadające dziwne ciemne szkło pochodzące ze „statku z nieba” przydatne przy dużym słońcu.
Lalka wudu szamana Zubu-Hubu – szaman bezskutecznie próbował nauczyć Wujka sztuki zadawania cierpienia za pomocą lalki. Wujek jako osoba dobroduszna nie bardzo potrafi się przemóc do skupienia swoje woli na nienawiści do innej istoty. Efekty użycia lalki:
01-15 - lekkie obrażenia na cel lub niewielka klątwa dotycząca odpowiedniego miejsca na ciele (wedle intencji rzucającego)
16-30 – lekki ból lub swędzenie na cel
31-70 – nic się nie dzieje
71-85 – lekki ból lub swędzenie na osobę obok lub na Wujka
86-00 - lekkie obrażenia lub niewielka klątwa dotycząca odpowiedniego miejsca na ciele (wedle intencji rzucającego) na osobę obok lub na Wujka
Bestiariusz Albertusa Spiegelmanna – księga będąca skarbnicą wiedzy o potworach, którą Wujek ciężki traktuje jako wyrocznię ostateczną.
Sprzęt łowcy potworów – naszyjnik z czosnku, wilcze ziele, srebrne kule, osikowe kołki oraz fiolki z wodą święconą.
Tuzin woreczków z zielskiem z Lustrii – niestety wujek nie zna właściwości ni zastosowań zielska.
Dwukółka – wygląda jak rozlatujący się chłopski pojazd, ma wbudowany kufer na sprzęt przykryty zazwyczaj słomą lub sianem.
Zapasiony i krnąbrny osioł imieniem Kiełbas.
Glejt podpisany przez samego cesarza nadający uprawnienia Gildii.
Sorry Sleem za wcinanie się w post - nie chce tworzyć kolejnego. Bravo za początek! No TOPORY, pokażcie Sleemowi jak powinna wyglądać postać gracza!
PofD
Religion is like a penis. It's fine to have one and it's fine to be proud of it, but please don't whip it out in public and start waving it around... and PLEASE don't try to shove it down my child's throat.
Re: Konkurs na postać.
Haha, no to wygram zaraz walkowerem! Ostrzegam, że ta postać do moich szczytowych osiągnięć nie należy
Neuroshima (zaznaczam przy tym, że jestem prawie zupełnie zielony w tym systemie, więc część świata z koncepcji postaci jest wydumany/zinterpretowany tak a nie inaczej przeze mnie)
Marc Willsson urodził się w Vegas. Był synem właściciela jednego z pomniejszych kasynobarów, których w mieście było pełno, Willa „Krętacza” Svenssona (pracował pod protekcją jednej z szych Vegas- Hala Forbecka). Jego matka pracowała w kasynie jako kelnerka (zawsze miała oczy czeroko otwarte na wszelkie próby oszustw i Glocka pod ladą- na wszelki wypadek). Miał także 2 braci (Petera i Larsa) oraz siostre (Lindę). Był najstarszy z rodzeństwa i szczerze go nienawidził.
Musiał być sprytny, ale choć sądził że jest, wychdziło mu to różnie- do tego czasowe zaniki pamięci sprawiały masę problemów i nieraz pozbawiły go sporo grosza). Zawsze pakował się tam gdzie nie trzeba i zawsze (dzięki niezwykłemu szczęściu) udawało mu się jakoś wykaraskać- a to mięśniakowi, który złapał go na oszustwie spadła na głowę doniczka, a to nagle wybuchał stary hydrant ogłuszając goniących go zbirów, a to jeszcze innym razem po prostu okantował na grube pieniądze profesjonalnych kanciarzy kartowych.
Jednkaże w końcu wdepnął w coś, co go przerosło- naraził się Robertowi „Cwaniakowi” Rodriguezowi, będącemu pod protekcją jednego z największych szych miasta- Lisardo’a Suareza..
Jako, że Marc nie mógł żyć bez dreszczyku emocji, postanowił pewnego dnia dokonać czynu szalonego- wysadzić kasyno Rodrigueza. Wszystko szło sprawnie, ukradł lub kupił wszystkie potrzebne mu materiały oraz zmówił się z przeciwnikami Roberta, którzy także nieco wsprali go finansowo. Plan był doskonały- wysadzić fundamenty kasyna i pogrzebać w jego g ruzach całą rodzinę Rodriguezów. Zapewniłoby to niszę, którą mogłoby zająć nowe kasyno- to które założyłby Marc. Jednakże wszystko się zesrało. Choć Marcowi udało się podłożyć bombę i zniszczyć budnek, Roberta akurat w nim nie było. Wybuch zabił jego rodzinę i pozbawił prawie wszystkiego, co posiadał, ale napełnił pragnieniem zemsty za wszelką cenę. Nie minęło dużo czasu, nim dowiedział się kto mu zgotował taki miły los- jednakże Marc miał na tyle oleju w głowie by zdać sobie sprawę z niebezpieczeństwa i gdy tylko odkrył, że nie zabił Cwaniaka, spakował wszystkie oszczędności i dobytek i zwiał z Vegas.
Miał wtedy 19 lat.
Rok spędził w Detroit, które pełne było ludzi jemu podobnych- szaleńców nie potrafiących żyć bez dreszczyka emocji. Do tego ci z Detroit byli... no delikatnie mówiąc tępi. Kantowanie i interesy szły Marcowi jak nigdy dotąd. Dzięki zdobytemu szmalowi zdobył samochód i uzbrojenie- wszystko na pokaz, bo nie byl obyty z bronią. Niestety z Detroit także musiał uciekać- jeden z płatnych zabójców wynajętych przez Cwaniaka odnalazł go i choć nie udało mu się zabić Marca (został śmiertelnie potrącony przez pędzący samochód gdy już wyciągał spluwę) to zdarzenie to oznaczało koniec względnego spokoju w Detroit- czas było ruszać dalej.
Mając samochód, zapas benzyny i uzbrojenie Marc jednocześnie nie miał pomysłu gdzie jechać dalej. Ostatecznie stwierdził, że aby uniknąć śmierci z rąk płatnych zbirów Rodrigueza musi być ciągle w ruchu, ale jako mieszczuchowi nie odpowiadało mu tułanie się po pustkowiach- sama podróż do Detroit była wystarczająco traumatyczna i bez pomocy Indian Marc zginąłby zanim by na dobrą sprawę wyruszył. Tak więc chcąc być w mieście i jednocześnie cały czas w podróży miał tylko jeden wybór- Posterunek. Udało mu się go zlokalizować w niespełna dwa tygodnie i robiąc użytek z ze swego dobytku Marc stał się rekrutem w wojsku posterunku (to znaczy w zamian za przyjęcie go do wojska i pozwolenie do życia na posterunku zaoferował „odpowiednim osobom” wszystko co miał- czyli został bez grosza przy duszy, ale czuł się przynajmniej bezpieczny i był gotów na dalsze robienie „interesów”, tym razem wśród wojskowych, którzy nigdy hazardem nie gardzą).
______________________________
No dalej ludziska, chyba nie pozwolicie wygrać walkowerem tak infantylnej koncepcji postaci w tak banalnej formie przedstawionej?
Neuroshima (zaznaczam przy tym, że jestem prawie zupełnie zielony w tym systemie, więc część świata z koncepcji postaci jest wydumany/zinterpretowany tak a nie inaczej przeze mnie)
Marc Willsson urodził się w Vegas. Był synem właściciela jednego z pomniejszych kasynobarów, których w mieście było pełno, Willa „Krętacza” Svenssona (pracował pod protekcją jednej z szych Vegas- Hala Forbecka). Jego matka pracowała w kasynie jako kelnerka (zawsze miała oczy czeroko otwarte na wszelkie próby oszustw i Glocka pod ladą- na wszelki wypadek). Miał także 2 braci (Petera i Larsa) oraz siostre (Lindę). Był najstarszy z rodzeństwa i szczerze go nienawidził.
Musiał być sprytny, ale choć sądził że jest, wychdziło mu to różnie- do tego czasowe zaniki pamięci sprawiały masę problemów i nieraz pozbawiły go sporo grosza). Zawsze pakował się tam gdzie nie trzeba i zawsze (dzięki niezwykłemu szczęściu) udawało mu się jakoś wykaraskać- a to mięśniakowi, który złapał go na oszustwie spadła na głowę doniczka, a to nagle wybuchał stary hydrant ogłuszając goniących go zbirów, a to jeszcze innym razem po prostu okantował na grube pieniądze profesjonalnych kanciarzy kartowych.
Jednkaże w końcu wdepnął w coś, co go przerosło- naraził się Robertowi „Cwaniakowi” Rodriguezowi, będącemu pod protekcją jednego z największych szych miasta- Lisardo’a Suareza..
Jako, że Marc nie mógł żyć bez dreszczyku emocji, postanowił pewnego dnia dokonać czynu szalonego- wysadzić kasyno Rodrigueza. Wszystko szło sprawnie, ukradł lub kupił wszystkie potrzebne mu materiały oraz zmówił się z przeciwnikami Roberta, którzy także nieco wsprali go finansowo. Plan był doskonały- wysadzić fundamenty kasyna i pogrzebać w jego g ruzach całą rodzinę Rodriguezów. Zapewniłoby to niszę, którą mogłoby zająć nowe kasyno- to które założyłby Marc. Jednakże wszystko się zesrało. Choć Marcowi udało się podłożyć bombę i zniszczyć budnek, Roberta akurat w nim nie było. Wybuch zabił jego rodzinę i pozbawił prawie wszystkiego, co posiadał, ale napełnił pragnieniem zemsty za wszelką cenę. Nie minęło dużo czasu, nim dowiedział się kto mu zgotował taki miły los- jednakże Marc miał na tyle oleju w głowie by zdać sobie sprawę z niebezpieczeństwa i gdy tylko odkrył, że nie zabił Cwaniaka, spakował wszystkie oszczędności i dobytek i zwiał z Vegas.
Miał wtedy 19 lat.
Rok spędził w Detroit, które pełne było ludzi jemu podobnych- szaleńców nie potrafiących żyć bez dreszczyka emocji. Do tego ci z Detroit byli... no delikatnie mówiąc tępi. Kantowanie i interesy szły Marcowi jak nigdy dotąd. Dzięki zdobytemu szmalowi zdobył samochód i uzbrojenie- wszystko na pokaz, bo nie byl obyty z bronią. Niestety z Detroit także musiał uciekać- jeden z płatnych zabójców wynajętych przez Cwaniaka odnalazł go i choć nie udało mu się zabić Marca (został śmiertelnie potrącony przez pędzący samochód gdy już wyciągał spluwę) to zdarzenie to oznaczało koniec względnego spokoju w Detroit- czas było ruszać dalej.
Mając samochód, zapas benzyny i uzbrojenie Marc jednocześnie nie miał pomysłu gdzie jechać dalej. Ostatecznie stwierdził, że aby uniknąć śmierci z rąk płatnych zbirów Rodrigueza musi być ciągle w ruchu, ale jako mieszczuchowi nie odpowiadało mu tułanie się po pustkowiach- sama podróż do Detroit była wystarczająco traumatyczna i bez pomocy Indian Marc zginąłby zanim by na dobrą sprawę wyruszył. Tak więc chcąc być w mieście i jednocześnie cały czas w podróży miał tylko jeden wybór- Posterunek. Udało mu się go zlokalizować w niespełna dwa tygodnie i robiąc użytek z ze swego dobytku Marc stał się rekrutem w wojsku posterunku (to znaczy w zamian za przyjęcie go do wojska i pozwolenie do życia na posterunku zaoferował „odpowiednim osobom” wszystko co miał- czyli został bez grosza przy duszy, ale czuł się przynajmniej bezpieczny i był gotów na dalsze robienie „interesów”, tym razem wśród wojskowych, którzy nigdy hazardem nie gardzą).
______________________________
No dalej ludziska, chyba nie pozwolicie wygrać walkowerem tak infantylnej koncepcji postaci w tak banalnej formie przedstawionej?
Ostatnio zmieniony 01 paź 2008, 20:09 przez Cadogan, łącznie zmieniany 1 raz.
Jędrzej "Cadogan" Maciejczyk - Toporowy Przyjaciel
- Jankoś
- Boski Arcyrozjebca +k1200
- Posty: 5242
- Rejestracja: 16 maja 2008, 12:31
- Lokalizacja: Rawa Mazowiecka
- Kontakt:
Re: Konkurs na postać.
Tyle osób się wstępnie deklarowało: Shila, Bączek ,Sadam, Sav ,a tylko Cado się odważył. W sumie to ze względu na trwające około tygodnia przenosiny forum w czasie trwania konkursu termin można by przedłużyć o jakiś tydzień. Tylko pytanie czy ktoś jeszcze ma zamiar coś napisać
"Rava urbs mea,societas "Secures" vita mea"
Dajcie żyć po swojemu - grzesznemu,
A i świętym żyć będzie przyjemniej!
Dajcie żyć po swojemu - grzesznemu,
A i świętym żyć będzie przyjemniej!
Re: Konkurs na postać.
Ja bardzo chętnie coś napiszę, sęk w tym, że zwyczajnie nie mam kiedy... Jak wracam do domu po 9h pracy w godzinach popołudniowych, to naprawdę nie mam siły. Jak mam wolne, to jestem od 8 do 20 na uczelni i też jak wracam to pisanie jest moją ostatnią myślą... Postaram się wyhaczyć choć dwie godziny, żeby to ogarnąć w najbliższym tygodniu, jeśli istotnie to przedłużycie.
- Ślimak
- Conan™ Seria Limitowana
- Posty: 1341
- Rejestracja: 16 maja 2008, 20:29
- Lokalizacja: Rawa Mazowiecka
- Kontakt:
Re: Konkurs na postać.
Nieeeeeee! Shila Pacy Umys!
Religion is like a penis. It's fine to have one and it's fine to be proud of it, but please don't whip it out in public and start waving it around... and PLEASE don't try to shove it down my child's throat.
Re: Konkurs na postać.
Prince - w takiej sytuacji to nie mam wyboru Obiecuję się w sobie zebrać i napisać cosik
Re: Konkurs na postać.
Wizja zdzieranych Siekierkom koszulek, obiecana przez PofD'a w jego pierwszym poście, jest coraz bliższa...
Jędrzej "Cadogan" Maciejczyk - Toporowy Przyjaciel
- ^sadam
- Katowski No. 666
- Posty: 795
- Rejestracja: 05 wrz 2008, 15:20
- Lokalizacja: Ułan Bator!
- Kontakt:
Re: Konkurs na postać.
Cholera... szczerze? Zapomniałem w ogóle o tym temacie xD. Od końca września nie miałem dostępu do neta, więc wyszło jak wyszło. Historię mam, jednak jest ona napisana... hmmm... nie-sadamowym językiem (czyt. była pisana kilka lat temu, wydawała się wtedy cacy-wspaniała, teraz jednak jak ją czytam, to nie mogę uwierzyć, że to ja pisałem.. czyli muszę całą historię poprawić pod kątem językowo-składniowym xD - ciężka to robota, uwierzcie ). To do kiedy przesuwamy termin ? Może do końca października ??
Re: Konkurs na postać.
Byle nie do końca października bo właśnie chciałam się zabrać za pisanie, a jak termin będzie tak daleki to znów odłożę =_=
Re: Konkurs na postać.
*Postać stworzona na potrzeby Lineage ][ Jeszcze nie odgrywana na serwerze, więc ciężko stwierdzić jak potoczą się dalej losy postaci. Enjoy Napisane pod wpływem nagłego przypływu weny ^^*
Tło muzyczne: http://www.youtube.com/watch?v=G8A2jEHr ... re=related
Fale uderzały o wystające skały, wspinające się klifem wysoko w niebo. Pieniły się u ich podstaw. Z sykiem spływały w dół... Zachodzące słońce barwiło złotem, pomarańczem i czerwienią błękitną toń morza. Promienie rozszczepiały się na miliony kolorów w drobnych kroplach słonej wody. Otulały ciepłym całunem stojącą na szczycie wzniesienia elfkę. Delikatna, morska bryza gładziła czarną skórę, igrała w szarych włosach, raz po raz szarpała ubraniem.. Lodowato błękitne oczy patrzyły w dal.
Zachwycała się pięknem świata. Tak długo nie oglądała nieba. Nie widziała słońca..
Nie czuła powiewów wiatru.. Kropel rozkosznie chłodnej wody na ciele. Była tylko ona i morze. Tak rozległe, tak zmienne... Nic nie mąciło spokoju wieczoru. Przymknęła oczy wdychając świeże powietrze, przechyliła lekko głowę otaczając się ramionami...
Tak chciałaby zapomnieć... Wspomnienia jednak nie pozwalały jej na to.
***
Karczemna piwnica. Cały jej świat. Od wielu dni nie widziała nic poza ścianami z szarego, zimnego kamienia.. Dni? Tygodni? Jakie to ma znaczenie, już dawno straciła rachubę.. Nic poza tymi ścianami, tym stołem, tymi mężczyznami... Tylko to zmieniało się w jej otoczeniu. Co jakiś czas przychodzili inni. Słabe płomyki niewielkich pochodni wydobywały z ciemności pałające żądzą oczy, wykrzywione w lubieżnych grymasach twarze. Otaczali ją, ich wzrok przesuwał się po jej skórze, drżała ze strachu przed nimi. Wiedziała co znaczy ich obecność. Obietnica krzywdy i bólu, cierpienia. Mrok sali przytłaczał ją, oblepiał jak ich spojrzenia, dusił...
Szarpnięcie za maskę. Niemal słyszała rozmarzone westchnienia obecnych w sali. Posłusznie, wyuczonym ruchem, z gracją weszła na stół. Naga.. Z rozpuszczonymi włosami, sięgającymi pasa, kontrastującymi swą bielą z czernią jej skóry. Jasnobłękitne oczy patrzyły błagalnie na nich. Lecz oni nie zwracali uwagi na to spojrzenie.
Pierwsze takty muzyki popłynęły w powietrzu... Zaczęła tańczyć. Widziała jak w ich spojrzeniach rośnie pożądanie, kiedy zaczęła delikatnie kołysać biodrami, poruszać rękami. Krok, cofnięcie się, obrót.. Znała te kroki. Tylko to trzymało ją przy życiu. Kochała taniec. Nawet taki... Nawet tak ubrana. Nawet przed nimi.
Wirowała powoli i powoli wszystko zanikało. Nie było już ich, nie było gryzącego dymu. Nie było dreszczy strachu..
Tylko obojętny chłód w sercu.
Kolejne kroki, obroty.. Pochylała się, odchylała.. Wirowała w tańcu. Tańcu jej życia. Jeśli będzie trzeba, będzie tak tańczyć do końca. Niech ma choć tyle przyjemności... Była tylko ona i taniec. Nie potrzebowała nawet muzyki. Jej ciało samo wiedziało jak się poruszać. Zapadła niemal w trans. Nie usłyszała jak ucichła muzyka... Poczuła tylko czyjeś wielkie dłonie na swoim ciele. Wiedziała, że leży... Ale myślami była daleko. Zatopiona w euforii tańca.. Ale i to minęło, a wtedy pozostała już tylko ciemność, ból i zbolałe od wrzasku gardło.
***
Tak chciałaby zapomnieć... Ale co się stało, to się nie odstanie. To jej przeszłość i nic na to nie poradzi. Wyprostowała się bardziej, jakby chciała swoją pozą dodać sobie otuchy. Wiatr uderzył mocniej, atakując samotną sylwetkę drobinkami słonej wody.
"To właśnie najdelikatniejsze serce zdolne jest do największego okrucieństwa" - nieznośny szept wciąż powtarzał w jej głowie. Słowa tak dawno wypowiedziane, tak głęboko zakopane...
Czy jego śmierć była konieczna? Czy naprawdę była aż tak okrutna...? Przecież nie zrobiła tego dla siebie. No.. Nie tylko dla siebie w każdym razie... Czy do końca życia miała być zabawką?
Wybór był prosty.
Albo ona albo on.
Wybrała siebie. Czy to potwierdza tamte słowa?
Zadrżała, kiedy przypomniała sobie w jakich okolicznościach usłyszała je po raz pierwszy...
***
Przebiegła wzrokiem po papierach rozłożonych na biurku, nerwowo obracając w palcach nieodpieczętowaną wiadomość. Jej spojrzenie zatrzymało się na raportach dotyczących szkolenia tej młodej ślicznotki.
"RAPORT z PRZEBIEGU SZKOLENIA SHIAVANAE SALVANI
Etap pierwszy - "Najdelikatniejsze serce"
Kandydatka mimo wyraźnej słabości i nieudolności napastnika wzbraniała się przed skrzywdzeniem go, choć mogła to być jedyna szansa na uratowanie jej ojca. Nie widziałam do tej pory nikogo tak sparaliżowanego perspektywą zabicia, choćby w obronie ukochanej osoby.
To takie serca zdolne są do największego okrucieństwa.
Przekazałam jej to. Chyba nie zrozumiała.
W ciągu tygodnia rozpocznie się drugi etap.
Ahelamaitae"
Świetnie się zapowiada. Będzie naprawdę świetna w tym zawodzie.
"RAPORT Z PRZEBIEGU SZKOLENIA SHIAVANAE SALVANI
Etap drugi - "Poznaj swoją broń"
Kandydatka po miesiącu zapoznawania się ze swym przyszłym Biczem nie przejawia żadnych oznak urazów psychicznych jak i długotrwałych urazów fizycznych.
Blizny - jak się obawiałam - pozostały nieuniknione, jednak nadal będzie w pełni sprawna. Wie już co potrafi Bicz, czas na ostatnią próbę.
Ahelamaitae
P.S.: Wiedzcie, że zaszczytem i radością było służyć z Wami i dla Was."
Drżącymi palcami złamała pieczęć, przeczytała wiadomość raz... i drugi... i jeszcze. Zgniotła kartkę w dłoni i wraz z pozostałymi papierami dotyczącymi Shiavanae Salvani wrzuciła do kominka. Byłaby naprawdę świetna w tym zawodzie, gdyby nie była tak głupia. Przez tą młódkę straciły jedną ze swych Sióstr. A każda jest na wagę złota, gdy pojawia się coraz mniej zdolnych do walki Biczem. Gdyby przeszła próbę przynajmniej nie byłaby to daremna strata. Rodzina już się nią odpowiednio zajmie. Niezdolna do bycia kapłanką, niezdolna do bycia zabójczynią. Najlepiej żeby zabili ją od razu, będą mieli z głowy.
I z taką myślą nakreśliła notatkę do rodu Salvani.
W kominku dopalał się właśnie przeczytany przed chwilą zwitek pergaminu...
"RAPORT Z PRZEBIEGU SZKOLENIA SHIAVANAE SALVANI
Kandydatka nie była w stanie unicestwić swej mentorki za pomocą Bicza.
Zawiodłam.
Nasze dusze kiedyś się spotkają w służbie naszej Pani,
Ahelamaitae"
***
Zapadła noc.
A ona, stojąc samotnie na szczycie wzniesienia drżała na wspomnienie furii w jaką wpadła starszyzna rodu. Sprzedali ją temu... temu człowiekowi od uciech, by tylko się jej pozbyć. To przez niego nie widziała tak długo świata, to przez niego tak ją traktowano.
Przesunęła dłonią po masce na twarzy.
Tego już nie zdejmie. Tylko on potrafił to zdjąć.
Myślała, że jeśli go zabije stanie się wolna...
A nadal jest więźniem. Już nie jego, a tego przeklętego czegoś.
Spod maski imitującej oszpeconą, brzydką twarz spłynęła pojedyncza łza.
Szkoda, że nikt nie będzie mógł ujrzeć jej taką, jaka jest naprawdę...
**********
Shiavanae Salvani
Rasa: mroczna elfka
Wiek: ok. 20 lat w ludzkiej mierze
Włosy: białe
Skóra: czarna
Oczy: bardzo jasny błękit
Wykształcenie:
- podstawy kapłaństwa
- podstawy walki
- taniec
Nastawienie wobec otoczenia: nieufna, niepewna, chłodna, boi się mężczyzn oraz przedstawicieli swojej rasy
Tło muzyczne: http://www.youtube.com/watch?v=G8A2jEHr ... re=related
Fale uderzały o wystające skały, wspinające się klifem wysoko w niebo. Pieniły się u ich podstaw. Z sykiem spływały w dół... Zachodzące słońce barwiło złotem, pomarańczem i czerwienią błękitną toń morza. Promienie rozszczepiały się na miliony kolorów w drobnych kroplach słonej wody. Otulały ciepłym całunem stojącą na szczycie wzniesienia elfkę. Delikatna, morska bryza gładziła czarną skórę, igrała w szarych włosach, raz po raz szarpała ubraniem.. Lodowato błękitne oczy patrzyły w dal.
Zachwycała się pięknem świata. Tak długo nie oglądała nieba. Nie widziała słońca..
Nie czuła powiewów wiatru.. Kropel rozkosznie chłodnej wody na ciele. Była tylko ona i morze. Tak rozległe, tak zmienne... Nic nie mąciło spokoju wieczoru. Przymknęła oczy wdychając świeże powietrze, przechyliła lekko głowę otaczając się ramionami...
Tak chciałaby zapomnieć... Wspomnienia jednak nie pozwalały jej na to.
***
Karczemna piwnica. Cały jej świat. Od wielu dni nie widziała nic poza ścianami z szarego, zimnego kamienia.. Dni? Tygodni? Jakie to ma znaczenie, już dawno straciła rachubę.. Nic poza tymi ścianami, tym stołem, tymi mężczyznami... Tylko to zmieniało się w jej otoczeniu. Co jakiś czas przychodzili inni. Słabe płomyki niewielkich pochodni wydobywały z ciemności pałające żądzą oczy, wykrzywione w lubieżnych grymasach twarze. Otaczali ją, ich wzrok przesuwał się po jej skórze, drżała ze strachu przed nimi. Wiedziała co znaczy ich obecność. Obietnica krzywdy i bólu, cierpienia. Mrok sali przytłaczał ją, oblepiał jak ich spojrzenia, dusił...
Szarpnięcie za maskę. Niemal słyszała rozmarzone westchnienia obecnych w sali. Posłusznie, wyuczonym ruchem, z gracją weszła na stół. Naga.. Z rozpuszczonymi włosami, sięgającymi pasa, kontrastującymi swą bielą z czernią jej skóry. Jasnobłękitne oczy patrzyły błagalnie na nich. Lecz oni nie zwracali uwagi na to spojrzenie.
Pierwsze takty muzyki popłynęły w powietrzu... Zaczęła tańczyć. Widziała jak w ich spojrzeniach rośnie pożądanie, kiedy zaczęła delikatnie kołysać biodrami, poruszać rękami. Krok, cofnięcie się, obrót.. Znała te kroki. Tylko to trzymało ją przy życiu. Kochała taniec. Nawet taki... Nawet tak ubrana. Nawet przed nimi.
Wirowała powoli i powoli wszystko zanikało. Nie było już ich, nie było gryzącego dymu. Nie było dreszczy strachu..
Tylko obojętny chłód w sercu.
Kolejne kroki, obroty.. Pochylała się, odchylała.. Wirowała w tańcu. Tańcu jej życia. Jeśli będzie trzeba, będzie tak tańczyć do końca. Niech ma choć tyle przyjemności... Była tylko ona i taniec. Nie potrzebowała nawet muzyki. Jej ciało samo wiedziało jak się poruszać. Zapadła niemal w trans. Nie usłyszała jak ucichła muzyka... Poczuła tylko czyjeś wielkie dłonie na swoim ciele. Wiedziała, że leży... Ale myślami była daleko. Zatopiona w euforii tańca.. Ale i to minęło, a wtedy pozostała już tylko ciemność, ból i zbolałe od wrzasku gardło.
***
Tak chciałaby zapomnieć... Ale co się stało, to się nie odstanie. To jej przeszłość i nic na to nie poradzi. Wyprostowała się bardziej, jakby chciała swoją pozą dodać sobie otuchy. Wiatr uderzył mocniej, atakując samotną sylwetkę drobinkami słonej wody.
"To właśnie najdelikatniejsze serce zdolne jest do największego okrucieństwa" - nieznośny szept wciąż powtarzał w jej głowie. Słowa tak dawno wypowiedziane, tak głęboko zakopane...
Czy jego śmierć była konieczna? Czy naprawdę była aż tak okrutna...? Przecież nie zrobiła tego dla siebie. No.. Nie tylko dla siebie w każdym razie... Czy do końca życia miała być zabawką?
Wybór był prosty.
Albo ona albo on.
Wybrała siebie. Czy to potwierdza tamte słowa?
Zadrżała, kiedy przypomniała sobie w jakich okolicznościach usłyszała je po raz pierwszy...
***
Przebiegła wzrokiem po papierach rozłożonych na biurku, nerwowo obracając w palcach nieodpieczętowaną wiadomość. Jej spojrzenie zatrzymało się na raportach dotyczących szkolenia tej młodej ślicznotki.
"RAPORT z PRZEBIEGU SZKOLENIA SHIAVANAE SALVANI
Etap pierwszy - "Najdelikatniejsze serce"
Kandydatka mimo wyraźnej słabości i nieudolności napastnika wzbraniała się przed skrzywdzeniem go, choć mogła to być jedyna szansa na uratowanie jej ojca. Nie widziałam do tej pory nikogo tak sparaliżowanego perspektywą zabicia, choćby w obronie ukochanej osoby.
To takie serca zdolne są do największego okrucieństwa.
Przekazałam jej to. Chyba nie zrozumiała.
W ciągu tygodnia rozpocznie się drugi etap.
Ahelamaitae"
Świetnie się zapowiada. Będzie naprawdę świetna w tym zawodzie.
"RAPORT Z PRZEBIEGU SZKOLENIA SHIAVANAE SALVANI
Etap drugi - "Poznaj swoją broń"
Kandydatka po miesiącu zapoznawania się ze swym przyszłym Biczem nie przejawia żadnych oznak urazów psychicznych jak i długotrwałych urazów fizycznych.
Blizny - jak się obawiałam - pozostały nieuniknione, jednak nadal będzie w pełni sprawna. Wie już co potrafi Bicz, czas na ostatnią próbę.
Ahelamaitae
P.S.: Wiedzcie, że zaszczytem i radością było służyć z Wami i dla Was."
Drżącymi palcami złamała pieczęć, przeczytała wiadomość raz... i drugi... i jeszcze. Zgniotła kartkę w dłoni i wraz z pozostałymi papierami dotyczącymi Shiavanae Salvani wrzuciła do kominka. Byłaby naprawdę świetna w tym zawodzie, gdyby nie była tak głupia. Przez tą młódkę straciły jedną ze swych Sióstr. A każda jest na wagę złota, gdy pojawia się coraz mniej zdolnych do walki Biczem. Gdyby przeszła próbę przynajmniej nie byłaby to daremna strata. Rodzina już się nią odpowiednio zajmie. Niezdolna do bycia kapłanką, niezdolna do bycia zabójczynią. Najlepiej żeby zabili ją od razu, będą mieli z głowy.
I z taką myślą nakreśliła notatkę do rodu Salvani.
W kominku dopalał się właśnie przeczytany przed chwilą zwitek pergaminu...
"RAPORT Z PRZEBIEGU SZKOLENIA SHIAVANAE SALVANI
Kandydatka nie była w stanie unicestwić swej mentorki za pomocą Bicza.
Zawiodłam.
Nasze dusze kiedyś się spotkają w służbie naszej Pani,
Ahelamaitae"
***
Zapadła noc.
A ona, stojąc samotnie na szczycie wzniesienia drżała na wspomnienie furii w jaką wpadła starszyzna rodu. Sprzedali ją temu... temu człowiekowi od uciech, by tylko się jej pozbyć. To przez niego nie widziała tak długo świata, to przez niego tak ją traktowano.
Przesunęła dłonią po masce na twarzy.
Tego już nie zdejmie. Tylko on potrafił to zdjąć.
Myślała, że jeśli go zabije stanie się wolna...
A nadal jest więźniem. Już nie jego, a tego przeklętego czegoś.
Spod maski imitującej oszpeconą, brzydką twarz spłynęła pojedyncza łza.
Szkoda, że nikt nie będzie mógł ujrzeć jej taką, jaka jest naprawdę...
**********
Shiavanae Salvani
Rasa: mroczna elfka
Wiek: ok. 20 lat w ludzkiej mierze
Włosy: białe
Skóra: czarna
Oczy: bardzo jasny błękit
Wykształcenie:
- podstawy kapłaństwa
- podstawy walki
- taniec
Nastawienie wobec otoczenia: nieufna, niepewna, chłodna, boi się mężczyzn oraz przedstawicieli swojej rasy