Droga ku Końcowi …
„Życie jest nieustającą walką, którą w końcu przegrywamy” - jakiś głupi Rycerz tuż przed śmiercią
Pisanie dla Orkowego Kawalerzysty jest jak czekanie przed bitwą - ciężkie. Nie idzie nam to zdecydowanie. Mimo tego, nauczyłem się pisma, tych robaczków, po to byśmy pozostawili po sobie nie tylko chwilową chwałę, ale aby świat nas zapamiętał. Zapamiętał nasze marzenia, naszą walkę i w końcu nasze ostatnie tchnienia.
Nie pamietam już początku, myśli biegają, ale nie znajdują już dni, gdy nie było przy mnie mych kompanów. Byli zawsze. w czasach dobrych, w czasach złych, w chwili chwały i w chwili porażki. Trzykrotnie uratowali mnie z podróży do pasji. Ilość uśmierconych adeptów do dziś dnia tworzy mi w głowie koszmary. Byli zawsze i tylko dzięki nim życie miało sens. Nie ważne jak głupie podejmowaliśmy decyzje, ważne że zbieraliśmy ich żniwo wspólnie razem. Jak ja wysłałem nas na samobójcza misje przeciw horrorom, oni trwali przy mnie, jak Xarion strącił batę, byliśmy w niej, jak chciał kupić smoka również - w sumie wietrzniackie pomysły na unicestwienie nas naprawdę były niezliczone. I co? i zawsze wychodziliśmy z nich cało. Czasem bogaci, czasem biedni, ale zawsze razem. I teraz ich nie ma. Moich kompanów nie ma przy mnie od kilku lat. Ta wątła nic trzymająca mojego ducha z tym padołem zanika. Bez nich nie ma mnie, nie ma wielkiego Margara bez Xariona, Kalibana, Borgila. Staliśmy się jak te dęby, zbyt duże by cieszyć się wiatrem, zbyt stare by cieszyć się słońcem. Czas to zmienić. Po co mi złota komnata skoro nie mogę uchlać się w niej z kompanami mego całego życia. Pieprze taki koniec. Nie zdechnę tu ze starości, zmurszały jak pieniek zeschłego drwa. Lepiej umrzeć tam na stepie, w górach, w lesie, nawet na morzu byle wśród swoich.
Szalony pomysł mistrza Heisa zacząłem wdrażać w życie. Żeby znaleść źródło musimy razem wyruszyć w góry. Wysłałem do mych kompanów rozpaczliwą prośbę o ratunek. Stawili się wszyscy. Po latach znów razem. Nie napiszę, że łza mi się zakręciła w oku jak ujrzałem krępego krasnoluda w drzwiach a obok niego pstrokato odzianego utytego wietrzniaka, który za ciężki żeby sam lecieć, niesiony był przez żywiołaka. Uśmiech zawitał na mej paszczy, gdy w drzwi ledwo zmieścił się Borgil, mój uczeń Kawalerzysta.
Powitanie było krótkie. Rzeczowe złośliwości jak to zwykle zagościły na szpetnych naszych gębach. W połowie libacji dołączył do nas stary nasz kompan z czasów gdy byliśmy młokosami Ksenomanta Verminas. Czas spędziliśmy na miłych konwersacjach, a kurwa tam przecież to piszemy do ludu, kto w ogóle wymyślił takowe słowa - konwersacja, poprostu uchlaliśmy ryje do nieprzytomności, obrzygaliśmy wszystkie kolumny w sali tronowej. Żeby tego było mało Xarion w amoku wymagikował tonę żarcia, które to rozjebaliśmy po podłodze, ścianach i suficie.
Trzeciego dnia z Urupy przybyła Bata. Zapakowaliśmy cały nasz mandzur na tą latającą krypę, i ruszyliśmy w stronę gór. W drodze każdy pilnował po trosze Xariona, żeby ten znowu nie sprawdzał jak Bata szybko spada z nieba. Dotarliśmy do podnóży dość szybko i o dziwo cali i zdrowi. Nawet Bata ocalała a Xarion nie wykazywał zbytniej chęci sprawdzenia ponownie swych szalonych teorii żywiołów.
Cały dzień konno. Wyobrażacie to sobie? Po tylu latach siedzenia wieść wielkie ciężkie dupsko w siodle? Jak tylko z niego zlałem to miałem ochotę pomodlić się do Floranusa dziękczynnie i obiecać w chwili ulgi jakąś skromna kapliczkę. Na szczęście szybko przeszło mi to jakże głupie i zbędne wydawanie złota. Lepiej uzbierać na coś naprawdę ważnego niż ból dupy.
Obóz postawiliśmy jak 20 lat temu. Jak młokosy nieopierzone. Na szczęście w nocy wrogowie byli dla nas łaskawi i nam pasje darowały. Na mojej warcie przypałętał się tylko młody lew górski ale obudzony obóz nie był mym pomysłem zachwycony aby został z nami. Rano już go z nami nie było. ruszyliśmy dalej w stronę wypatrzonej wioski.
Wioska. To chyba zbyt duże słowo. To była wiocha sprzed 2 tysięcy lat. Zamieszkiwały ją ogry z niedoklepanymi umysłami. Wjechaliśmy do niej jak do Ligos, brakowało tylko trąb i kwiatów. Mieszkańcy byli na tyle prymitywni, nieznający nawet ognia, że po dniu naszej wizyty traktowali nas jak bogów. Wpadliśmy w szał dzielenia się wiedzą. Daliśmy im ogień, broń, podstawy walki obronnej. A w międzyczasie odkryliśmy to czego tu szukać mieliśmy. Zabezpieczone wejście do kaeru znajdowało się w głównym namiocie szamana. Klucz jak się okazało, dzięki naszym zdolnością lingwistycznym, (czasem zastanawiam się, skąd ja te dziwne słowa znam - i już wiem, że powinienem dać w ryj kiedyś Heisowi) znajdował się w konkurencyjnej wioseczce w górach.
Przygotowanie do szturmu oraz do obrony rozpoczęliśmy z iście orkowym zapałem. Ja i Borgil tworzyliśmy armię pierwszego zderzenia, Kaliban gotował wiochę do obrony. Najgorsze że, pozostawiony samopas Xarion rozpoczął jak zwykle własna wojnę zanim ktokolwiek zdążył się porządnie wysrać. W nocy dwa pioruny załatwiły problem wioski konkurencyjnej, zabiły wodza i wybrańca kolejnego na wodza. Xarion używając magii żywiołów wykradł klucz do interesujących nas drzwi i piorunami rozwiązał problem kadry dowódczej plemienia.
Kaer. W zasadzie po wejściu okazał się grobowcem. Grobowcem syna Szamanki Rokki. Nasza podróż w głąb jego wnętrza dopiero się zaczynała.